Größere Kartenansicht

Argentyna
Andy, 14.02.2013
Po załatwieniu wszystkich spraw związanych z przedostaniem się do Chile mamy 3 dni czasu. Jeszcze raz podjeżdżamy te czterdzieści kilka km do góry do Villavicencio na nasze urocze miejsce biwakowe. Tym razem bardziej czujemy w kościach ten podjazd.
Dość przypadkowo robimy sobie imprezę śledziową. Szczegoły może kiedyś.
Nazajutrz nasze bagaże zostawiamy u rangersow. Na lekko jedziemy zdobywać przełęcz Paramillo (3100). Droga do góry nie jest asfaltowa. Pnie się setkami zakrętów w stronę wysokich szczytów. Po kilku km jest oficjalny znak informujący o zamknięciu drogi i niebezpieczeństwie. Jedziemy jednak dalej.








Miejscami są małe obrywy skał. Czasem mija nas jakiś samochód.
Wyżej to kraina wiatru. Mamy szczęście widzieć szybujące majestatycznie kondory. Dalej natrafiamy na stadka lam guanako. Góry porośnięte są ostrymi krzewami i kęmpami traw.
25 km podjazdu z Villvicencio (1800) na Paso Paramillo (3100) zajmuje nam może z 4 godziny. Ostatnie 4 km podjazdu to fatalna miękka nawierzchnia.
Na przełęczy nagle ukazują się najwyższe szczyty Ameryki. Na przeciw Aconcagua (6925), Mercedario (ponad 6800), Tupungato (ponad 6200). Jest tu kilka osób. Robimy sobie zdjęcia.
W dół zjeżdżamy tą samą drogą. Ten zjazd należał w naszym przypadku do najpiękniejszych w Ameryce. Smagani wiatrem, lawirując miedzy wiekszymi lub mniejszymi kamykami, pędzimy w dół do głębokiej z tej perspektywy doliny.
Villavicencio osiągamy szybko. Jeszcze jeden biwak w pobliżu rangersów. Robimy sobie tu pranie w warunkach polowych.
Zadowoleni z pełni wykorzystanego dnia możemy spokojnie spać.
















Chile, 15 – 24.02.2013
W zwi
ązku z zamkniętą drogą do Chile został nam jedynie przelot samolotem na drugą stronę Andów. Zabukowaliśmy najtanszy możliwy bilet i nie było odwrotu. Prowincja Mendoza zmobilizwała wojsko i chyba cały sprzęt aby tej ważnej drodze przywrócić drożność. Nadchodziły więc sprzeczne informacje.
Przelot nad Andami (tuż obok Aconcagua) trwał zaledwie 30 minut. Ale i tak musieliśmy znów poskładać rowery, przejść wszystkie procedury itp. W każdym razie w Santiago byliśmy po południu.
Chile od razu robi na nas pozytywne wrażenie a Santiago w szczególności. Na samym początku dobre ciacha (palce lizać) czego w całej Ameryce od Kanady po Argentyne jak dotąd nie uświadczyliśmy. Lepszy wybór jedzenia, zjadalny chleb, większa kultura jazdy kierowców.
Ponieważ zbliżał się wieczór szukamy noclegu już w stolicy. Dość przypadkowo lądujemy na darmowy nocleg przy Sanktuarium św. Hurtado. Śpimy w sali ze sceną. Dajemy więc występy artystyczne dla pustej widowni. Przecież najważniejsze, że aktorzy są zadowoleni.
Następny  dzień to zakupy żywności. Poruszamy się glówną awenidą Santiago. Miasto jest bardzo piękne. Szeroka ulica a w środku skwer ze ścieżką rowerową, którą wydostajemy się aż na wschodnie rubierze miasta. Tak więc w związku z nieoczekiwanym przebiegiem zdarzen ustalamy nowy plan działania. Pojedziemy w Andy, w Cordilera Central na wschód od Santiago. Wyprzedzając tok wydarzeń:
udało nam się wejść na Cerro La Parva (4048), Falsa Parva (3888) oraz Cerro Manchon (3740). Jak na Andy wysokości może niezbyt imponujace, ale adekwatne do posiadanego ekwipunku (rowerowego), zasobów oraz kondycji (mięśnie przywykłe do innego rodzaju wysiłku). Cerro Plumo (5424) tzw. `latwy¨ pięciotysięcznik był w tym przypadku poza naszym zasięgiem choć podjęliśmy próbę wejścia.
Ale po kolei.
Santiago leży na wysokości 800 - 900 m. Jadąc na wschód niemal ciągle się wznosimy. Z potężnej doliny droga wznosi się dziesiątkami zakretów (curvy) w górę. W ten dzień udało nam się dojechać do 15 curvy (zakręty są oznaczone cyframi) i w pięknym miejscu na małej przełęczy z dala od szosy biwakujemy.
Dalsza droga tylko w górę. Przy wejściu do Parku Yerba Loca kupujemy mapę okolicy. Pniemy się w strone wysokich gór. Droga dociera do narciarskich ośrodków Valle Newado, El Colorado i La Parva. Dalej już są nie przebyte Andy ze śnieżnymi czapami i lodowcami. Po drodze spotykamy wielu bikerów, ale jadących na lekko. Rowery planujemy zostawić w La Parvie i dalej ruszyć pieszo w góry. Była właśnie niedziela i La Parva (2800) wydawała się być wymarła. Hotele i pensjonaty na głucho zamknięte. Po za tym niebo zasnute było chmurami co potęgowało to wrażenie. Już wyobrażaliśmy sobie jak to będziemy rowery na kilka dni maskować pod kamieniami, gdy w jednym z ostatnich budynków La Parvy natrafiamy na otwarty dom i człowieka. Okazał się nim Jorge. Poznaliśmy też jego żone.  Pytamy o możliwość zostawienia rowerów i rozbicia namiotu w pobliżu. Tak to się zaczęło. Dostaliśmy swój pokój z łazienką (dom posiadał apartamenty do wynajęcia zimą, teraz Jorge troche go remontował). Ugoszczeni tak jak starzy znajomi przygotowujemy się do wyjścia w góry. To było ciekawe przedsięwzięcie. Jako że posiadaliśmy tylko małe plecaczki (góra 10 l), musieliśmy do nich przytroczyć torby rowerowe by w nich zmieścić kalimat, namiot, kuchenke, garki, jedzenie na 3 - 4 dni oraz cały ubiór. Posiadaliśmy tylko półbuty.






Nazajutrz wcześnie wyruszamy w nieznane nam góry ustaląc z Jorge termin powrotu na środę, najpózniej czwartek. Wychodzimy ponad tereny narciarskie z całą ich infrastrukturą. Od Lago Pequenes wiedzie nikła ścieżka do doliny Rio Cepo. Góry stają się potężne, mienią się orgią barw. Dolinę zamyka właśnie potężny z tej perspektywy Cerro Plumo (5424). Góra ta znana jest też z tego, że na wysokości 5100 m znaleziono w 1954 r zmumifikowane ciało inkaskiego chłopca z przed ponad 500 lat (tzw. Pirca del Inca). Piękna jak dotad pogoda zaczyna się psuć. Gdzieś w 4 godziny docieramy do tzw. Piedra Numerada. To skała w środku doliny, gdzie miejscowi pasterze liczą bydło spędzane na zimę z gór. Tym razem nie ma nikogo. Jesteśmy tu zupełnie sami. Robimy sobie tu ciepły posiłek. Wieje i pruszy śnieg.
Dalej poruszamy się w górę wydawąć by się mogło wymarłej doliny. Wchodzimy w strefę chmur. Zdobywamy jednak wysokość starając się iść wolno, wolniej niż możemy, by lepiej się aklimatyzować. Po minięciu wielkiego wodospadu docieramy pod stromę ściany Cerro Verde. Wydeptaną przez ludzi i muły ścieżka czasem zanika czasem jest wyraźna. Pod koniec dnia osiągamy mały drewniany schron Federacion (góra na 4 osoby) leżącego na wysokości 4100 m. Jest pusty. W pobliżu jednak nie ma wody. Strumień był wyschnięty i jedynie wodę można było uzyskać z płatów śniegu leżących opodal. Znajdujemy tu też połamane raki samoroby. Brak wody dopinguje nas do podjęcia dalszej wędrówki w górę. Zabieramy szczątki raków ze sobą i podchodzimy jeszcze stromo do góry do miejsca zwanego La Hoya (4300 m. n.p.m.). Jest to wypłaszenie zamknięte dwoma bocznymi morenami tuż pod jeziorem lodowca Iver.  Z lodowca wypływa potok. Jest tu zrobionych kilka kamiennych murków w celu ochrony przed wiatrem. Tu też nie ma nikogo. Tymczasem wiatr się wzmagał. Jego lodowate podmuchy utrudniały nam rozbicie namiotu. Od razu też wskakujemy w wszystkie posiadane ciuchy. Następnym wyzwaniem było zagotowanie wody na naszej benzynowej kuchence. Zajmuje nam to godzinę. Ostry wiatr co chwilę gasił palnik a my jak 2 sople lodu okrywamy go kalimatą ze wszystkich stron. Osiągamy sukces i możemy wreszcie od środka rozgrzać organizm. Wieczorem pruszy śnieg zamieniając się w twardą "krupę". Noc jest mrozna i wietrzna. W dodatku dopada nas "puna". Tak się tu zwie choroba wysokogórska (widocznie rezerwy czerwonych krwinek zostały wyczerpane a organizm upominał się o więcej tlenu). Bołą nas głowy, nie można spać. Jakoś przetrzymujemy do rana.









Poranek jest przepiękny. Biel gór całym swym majestatem zapraszała do siebie. Promienie słonca muskały już lody u góry. Niebo było lazurowe. Wiatr zupełnie ustał. My jednak czujemy się fatalnie. Zgodnie z prawidłami aklimatyzacji schodzimy niżej. Do Federacion na 4100. Tu jednak kielich goryczy zostaje przelany przez zwykłą zapalniczkę. Odmówiła zupełnie posłuszenstwa przy próbie zapalenia palnika. Bez ciepłej strawy i picia trudno mierzyć się z tak zimną górą. Zbyt dużo improwizacji jak na tak odludny teren i dość wysoką górę. Zjadamy więc troche konfleks z lodowatą wodą i schodzimy całą doline w dół do Piedra Numerada (3315). Po drodze dołączył do nas jakiś "wierny" pies i nie odstępował nas dosłownie o krok. W doline spotykamy idącego do góry samotnego Hiszpana a przy Piedra Numerata pare Kanadyjczyków. To był cudowny zbieg okoliczności bo pożyczyli nam zapalniczki i mogliśmy coś ciepłego zjeść. Piedra Numerada to miejsce, gdzie jest potok i skała stanowiąca ochronę przed wiatrem. Również Kanadyjczycy zostali tu do dnia następnego a to równało się z dostępem do ognia. Tak więc biwakujemy tu racząc się kolejnymi kubkami ciepłej herbaty.
Noc jest mrozna ale bezwietrzna. Ze spaniem też bez problemu.
Pogoda nadal wspaniała. Żegnamy się z sympatycznymi Kanadyjczykami i ruszamy na 2 szczyty - Falsa (3888)  i La Parva (4048) w tej samej bocznej grani doliny. Na przełęczy przy Lago Piuqenes spotykamy 2 Chilijczykow (ojca z synem) idących na ten sam szczyt. Poczęstowali nas jajkami. Zostawiamy ich jednak szybko w tyle. Droga jest łatwa i w miarę szybko jesteśmy na wierzchołku La Parvy. Góra jest wspaniałym punktem widokowym na Centralne Andy. Wszystkie kolory tęczy a pod lazurowym niebem dominowała biel lodowych olbrzymów. Andy są przerażająco puste, poteżne, niedostępne, rozległe, trudne. Choćby nie wiadomo ilu przymiotników użyć to są po prostu piękne.
Schodząc z góry spotykamy ponownie naszych chilijskich znajomych. Żegnamy się jak starzy przyjaciele. Znana już nam droga późnym popoludniem docieramy do "naszego hotelu" w La Parvie. Reszta dnia upływa nam na bardzo miłej imprezie. Krzysiek i Jorge doskonale się rozumieją, nie tyle znajomością hiszpanskiego co poczuciem humoru. Śmiechu jest co niemiara. Łaczymy eruopejski i poludniowoamerykanski folklor. Poznajemy równiez Felicjane, córkę gospodarzy, która okazała się przesympatyczna dziewczyna. Nic nam nie brakuje. Ciepły prysznic, jedzenie, napoje i przytulny pokój. Wspaniały relaks po górskiej lodówce.








  Gor
ące pożegnanie z Jorge oraz jego żoną i La Parva zostaje wprawdzie za nami, ale w naszych sercach na zawsze. Zjazd w dół sprowadza się głównie do naciskania na klamki hamulcowe. I tak kilka razy zatrzymujemy się by ochłodzić gorące felgi. Tak przybywamy do Parku Narodowego Yerba Loca. Noc spędzamy przed bramą parku (jest tu woda).
Nazajutrz rano wjeżdżamy do parku (wstęp 2500 peso - ok 17 zł). 5 km dalej jest urocze miejsce biwakowe - Villa Paulina. Po rozbiciu namiotu ruszamy na ostatni andyjski cel - Cerro Manchon (3740). Do pokonania 2000 m deniwelacji. Dolina Yerba Loca na północy zamknięta jest ogromnymi, zalodzonymi a sięgającymi ponad 5000 m szczytami Cerro Paloma i Altar. Nasza droga na Manchon jest na początku trochę zawiła. Musimy wykonać ryzykowny skok przez rwący strumien. Trochę sie wahamy. Lądowanie miało być na dużym kamieniu po drugiej stronie. Kamień był jednak skośny i mokry. Nie wiedzieliśmy czy utrzymamy się na nim po skoku a pod nim klębił się bardzo niebezpieczny odwój wody. Sądziliśmy, że cieżko było by się z niego wydostać. Trochę adrenaliny i lądujemy bezpiecznie po drugiej stronie. Dalsza droga jest trochę zagmatwana, ale z pomocą mapy wchodzimy w właściwą boczną gran stromo pnącą się do góry. Dalsza droga jest męczaca i zarazem trochę nudzaca. Po osiągnięciu głównej grani ciągle wchodzimy na kolejne "falszywe" szczyty w grani. Masyw szczytowy składa się z 2 wierzchołków. Wchodzimy na ten "ostrzejszy" odpuszczając sobie baluche. Kolejne oczarowanie andyjskim krajobrazem i pędzimy w dół. Po drodze jeszcze natrafiamy na szkielet prawdopodobnie lamy. Możemy również fascynować się szybującymi kondorami. Doprawdy jest to niezapomniany widok. Imponująca rozpiętość skrzydeł a w trakcie szybowania wydają szelest mknącego szybowca. Latają blisko nas a czasem nawet poniżej grani. W bodaj 3 godziny osiągamy nasze obozowisko trochę zmeczeni. Potem tylko kapiel w lodowcowej rzece, kolacja i spać tuż obok szumiącego potoku.
Dzien następny to uporzadkowanie rzeczy, wymiana łańcuchów w rowerach i zjazd do bramy parku. Nocleg na tej samej przełęczy przy curvie 15.
Pogoda dalej słoneczna. Zjeżdżając rankiem do Santiago przy znacznej prędkosci nie zle marzniemy. W końcu jednak pojawiają się palmy. I takie jest Chile. Od śniegów do palm.

Obecnie siedzimy w kafejce internetowej i piszemy te słowa. Jutro mamy opuścić Amerykę udając się do Australii i Nowej Zelandii. Z całą stanowczością możemy stwierdzić jedno (choć jeszcze nie opuściliśmy tego kraju):
 KOCHAMY CHILE
Cudowne krajobrazy, wspaniali a czasem wręcz szlachetni ludzie, dobre jedzenie, piękne kobiety.










Australia, Sydney, 26.02.2013







Nowa Zelandia, Auckland, 27.03.2013

 
Größere Kartenansicht



Australia – krotki epizod
25.02. – 27.02.2013
Przeskoczylismy Pacyfik. 13 godzin spokojnego lotu z Santiago I jestesmy w Australii. Musimy niestety odebrac nasze rowery i ponownie je nadac  nazajutrz.  Zostawiamy je w przechowalni i jedziemy pociagiem z lotniska do centrum Sydney gdzie docieramy juz po zmroku. Mimo wszystko city bardzo ladnie sie prezentuje. Jest cieplo. Przechadzamy sie nadmorskim bulwarem w strone slynnego mostu a potem opery. 
Ceny jednak sa wszedzie wrecz porazajace. Jezeli w glebi Australii ceny sa nawet o plowe nizsze to Australia jest chyba najdrozszym krajem swiata. Niemal cala noc spacerujemy po ciekawych uliczkach choc w Australii “stare” oznaczac moze poczatek XX wieku. 
Rzeski wiatr od oceanu nie pozwala nam zasnac na jednej z lawek przy operze. Gdy wschodzace slonce oswietla miasto mozemy jeszcze raz z inne nieco perspektywy obejrzec  budzace sie do zycia Sydney. Po powrocie na lotnisko ponownie nadajemy nasze troche pokiereszowane paczki z rowerami. Dalej juz tylko przelot nad morzem Tasmana I ladujemy w krainie kiwi.

Nowa Zelandia – Wyspa Polnocna
28 02 –  5 03 2013

W sumie 3 stracone noce powoduja ze po poskladaniu rowerow kladziemy sie na lotnisku na karimatach I w spiworach. Od razu zasypiamy nie baczac na krecacych sie tu I owdzie pasazerow. Jak tylko robi sie jasno wyruszamy na poludnie. Do pokonania dystans 650 km przez wieksza czesc wyspy do Wellington.  Posiadalismy atlas rowerowy po Nowej Zelandii I staralismy sie jechac trasami dla rowerow. “Sciezki” te jednak prowadza glownie poboczami czesto ruchliwych drog. Jest to dosc uciazliwa sytuacja. 
Ponadto w Nowej Zelandii jest wymog posiadania kasku przez rowerzystow. Poniewaz nie widzielismy tu ani jednego policjanta sadzilismy, ze da sie to jakos ominac. Nie udalo sie. Wkrotce zatrzymuje nas patrol. Policjant  byl bardzo mily.  Rowery zamyka na komisariacie, zabiera nas do radiowozu I jedzie ok. 30 km do najblizszego sklepu rowerowego gdzie juz za swoje pieniadze musimy kupic te nieszczesne kaski.  Wkrotce potem oddaja nam rowery I juz mozemy legalnie jechac dalej.  
Pierwszy nocleg  w Narganawhaya planowalismy spedzic w parku lecz 2 starszych gosci odradza nam ten pomysl. Jedziemy za jednym z nich gdzie w jego ogrodzie rozbijamy namiot mogac jednoczesnie korzystac z kuchni I prysznicu. Noel (tak mial na imie nasz gospodarz) okazal sie bardzo ciekawym czlowiekiem. Pochodzil z Londynu. W mlodosci obejechal na rowerze Francje a pozniej samochodem przybyl trase z Dalekiego Wschodu do Londynu wracajac na NZ statkiem. 
Nastepnego ranka Krzysiek gra w tenisa z jego synem Andrew, ktory juz byl kiedys w Krakowie. Dalsza nasza droga wiedzie na poludnie wyspy. Krajobraz wiejski. Na poczatku wiele farm. Potem jednak przwazaja pastwiska szczelnie ogrodzone drutem kolczastym od szosy. Jedziemy dlugimi dolinami. Boczne dolinki maja character krasowy. Gdzie niegdzie obserwujemy wychodnie wapiennych skal. 
Po przybyciue 111 km zatrzymujemy sie na jednej z farm I biwakujemy pod rozlozystym drzewem. Dalsza droga jest bardzo malownicza. Wije sie dolina wsrod wzgorz by nie powiedziec gor. Moze sa one niewielkie ale dosc strome. Lasow nie ma tu wiele za to kempy drzew sa bardzo piekne. Wiele starych drzew.  Zaczynaja sie ostre podjazdy ale I podobne zjazdy. Znow 109 km za nami.  Tym razem spimy na dziko w wymarzonym miejscu ze wszystkich stron oslonietym drzewami.
Dzien zaczynamy od sprawdzenia rowerow. Okazuje sie ze jedna z opon jest zniszczona na bocznym kordzie. Dodatkowo Damian ma peknieta szpryche. Wymieniamy wiec opone (na szczescie mielismy jeszcze zapas z Brazylii) i w trase. Dalsza droga prowadzi to w gore to w dol. Jest co robic. Tak wiec z trudem bo z trudem ale wyrabiamy sie w 100 km na dzien.  Tak tez mija kolejny dzien, ktory konczymy fantastycznym zjazdem w strone wybrzeza pod miejscowosc Wanagui nad morzem Tasmana. Na noc zatrzymujemy sie w uroczym miejscu nad rzeka gdzie biwakujemy.
Ranek byl pochmurny ale podobno nie padalo juz 3 miesiace. Wkrotce potem wychodzi slonce. Szybko osiagamy Wanagui. Tu w sklepie rowerowym Damian wymienia szpryche I centruje kolo. Dalsza droga waskim pasem rownin miedzy morzem a gorami. Moze 60 km mamy bardzo korzystyny wiatr I nawet pod gory jakos szybko sie wznosimy. Potem jest nieco gorzej bo kierunek jazdy sie zmienia ale tez wiatr oslabl. Tego dnia osiagamy miasteczko Levin. Znow przekroczone 100 km.  Biwakujemy w poblizu farmy z konmi.
Ostatni etap na Wyspie Polnocnej zakladal pokonanie ostatnich 100 km do promu w Wellington.  Droga czesciowo wiedzie brzegiem morza Tasmana. Przed stolica ruch sie wzmaga. Znow jakos pakujemy sie na droge szybkiego ruchu by w chwile potem miec radiowoz na karku. Odprowadza nas na boczna droge a policjant udziela grzecznie rad jak dojechac droga alternatywna.  Tutejsza policja chyba nie ma nic do roboty. Tuz przed Wellington dosc kuriozalnie lapiemy w tym samym momencie 2 gumy w przednich kolach.  Na styk dojezdzamy do  promu. Godzine pozniej tniemy niebieskie wody Ciesniny Cooka zostawiajac za rufa Polnocna Wyspe. Przed name juz ukazywaly sie poszarpane I gorzyste brzegi Polodniowej Wyspy.






Nowa Zelandia – Wyspa Poludniowa, okolice Nelson
6 – 9.03.2013
Do Picton na Poludniowej Wyspie docieramy juz po ciemku. Zegloga duzego promu ciasnymi kanalami miedzy gorzystymi I skalistymi wypsami jest ciekawa. Doprawdy zadziwiajace jest jak James Cook ponad 200 lat temu na zaglowym szkunerze mogl manewrowac miedzy tymi wyspami. Jeszcze bardziej zadziwiajace jest jak pierwotni mieszkancy tych wysp – Maorysi docierali tu na swoich lupinach. Nowa Zelandia to pd – zach wierzcholek trojkata Polinezji (Hawaje – pn, Wyspa Wielkanocna pd – wsch.). Tysiace wysp rozrzuconych na bezmiarze najwiekszego z oceanow moze jedynie kojarzyc sie z gwiazdami naszej galaktyki. Jednak Polinezyjczycy  dotarli tu na dlugo przed europejskimi odkrywcami. Zaiste trudno to zrozumiec  jak poradzili sobie z poteznymi pradami, huraganami, niepogoda. Jednak przetrwali.  
Ludzi na promie bylo nie wiele. W malej grupce osob opuszczamy poklad udajac sie na terminal. Ludzie szybko sie gdzies rozpierzchli a my wkrotce jestesmy sami. Tym razem nikt nas nie kontroluje (po wyladowaniu w Aucland sprawdzali nam podeszwy butow, zdzierali pyl z opon a namiot wzieli do ekspertyzy biologicznej). Nieopodal tutejszej mariny natrafiamy na fajny park I bez wiekszych ceregieli rozpijamy namiot. Zreszta nieopodal nas spal zakumuflowany jakis pener. Bylo nam wiec razniej.
Gdy tylko robi sie jasno robimy sobie sniadanie I wskakujemy na rowery. Opuszczamy Picton od razu windujac sie w gore. W dole zatoka Charlotte poszarpana kilkoma malowinczymi polwyspami. Wystepuja tu zjawiska odplywow I przyplywow, wiec czasem zatoki sa bez wody. Wkrotce tez zaczyna sie prawdziwa gorska jazda. 100 km zajmuje nam niemal caly dzien. Poznym popoludniem przepieknym zjazdem osiagamy niemal poziom morza w okolicach Nelson. Bez trudu tafiamy do Neil Taylora. Neal to bardzo ciekawa postac. Spotkalismy sie przed 4 laty na granicy amerykansko-kanadyjskiej I przez ponad 2 dni razem przemierzalismy gory Montany na szlaku Great Divide. Kim jest a kim nie jest trudno dociekac. Na pewno jest czlowiekiem morza. Oplynal swoim jachtem swiat dookola, jest sruferem, pletwonurkiem, kajakarzem gorskim I morskim. Dodatkowo jezdzi na rowerze przewaznie gorskim. Posiada 6 roznych kajakow (od gorskiego do roznych morskich), 5 rowerow (roznych), 3 samochody (busy) do przewozu tych klamotow. Mieszka w domku pod wzgorzem w fajnej dolinie.  Dziennie trenuje (30 km kajakiem po morzu). Startuje w roznych zawodach miedzy in. coast to coast (od wybrzeza do wybrzeza).  Spedzamy tu 3 dni. W pierwszy dzien poznajemy okolice Nelson. Drugi dzien przeznaczamy na jaskinie choc tak naprawde do zadnej nie wchodzimy. W miejscowym klubie akurat grotolazi mieli manewry ratownictwa I za bardzo nie mial kto z name pojsc. Tak wiec sami (z Neilem) udajemy sie do kilku ciekawych miejsc charatkerystycznych dla tutejszego karsu. Jest to m. in. Takaka w parku narodowym  Kuhurangi. Ciekawym miejscem jest wywierzysko Rivaka. Jaskinia jest dostepna przez nurkowanie. Woda jest zimna (no moze o 2 sotpnie cieplejsza niz w Tatrach). Damian probuje sprawdzic podwodny otowr ale jest zbyt gleboko by pchac sie tam na bezdechu.  Potem udajemy sie wysoko (najpierw asfalt potem droga szutrowa) do systemu Harwoods Hole – Starlight Cave. Ta pierwsza to 180 metrowa studnia. Caly system ma 353 m deniwelacji. Teren porasta ciekawy las a droga przeksztalca sie w wawoz wypadajacy mniej wiecej w 1/3 studni (od dolu). Bez szpeju jednak nie ma szans dostac sie na dno. Wprawdzie mielismy od Neala kilkanascie metrow zeglarskiej liny ale nie starczylo to nawet na zjescie na wybitna polke ponizej (Damian mial nadzieje ze uda sie jakos klasycznie zjesc na dol, porobowal nawet to zrobic). W kazdym razie jest to bardzo ciekawe miejsce. Caly teren jest poryty tysiacami zlobkow krasowych.  Wychodzimy jeszcze na przelecz powyzej gdzie widac gleboko wcieta doline z strumieniem odwadniajacym system Harwoods – Starlight Cave.  Sprawdzamy jeszcze kilka malych otworow po drodze ale sie koncza. Jest tez duza ilosc lejow krasowych.
Jazda z Neilem autem po tej gorskiej szutrowej drodze to cos z off-roadu I rajdow samochodowych. Czasem musimy sie trzymac. Widac ze Neil nie tylko sporty wodne lubi.
Jeden dzien restu, robienia porzadkow, wymiany opon I przygotowania do dalszej drogi.







6 - 14 03 2013

Przez gory Poludniowej Wyspy
Kilka dni pobytu u Neila, troche odpoczynku i urozmaicenia dobrze wplywa na nasze nastroje. W sloneczny, niedzielny ranek razno ruszamy w dalsza droge. Za rada Neila kierujemy sie rzadko uczeszczana droga do Nelson Lake National Park. Mamy tydzien na dojechanie do Christchurch wiec nie musimy sie zanadto spieszyc. Pierwszy biwak wypada w iglastym lesie nieopodal strumienia gdzie mozna sie bylo fajnie wykapac. Pewnym minusem jest fakt, ze w NZ jest wiele miejsc gdzie lata miliony malych muszek, ktore daja nie gorzej w kosc niz nasze komary.
Ranek wita nas znow sloncem. Jak zwykle po codziennych, powtarzajacych sie czynnosciach (zwijanie obozowiska, mycie, sniadanie, kawa, pobierzny przeglad rowrow) ruszamy sloneczna dolina na poludnie. Pogoda doslownie nas rozpiescza. Swieci slonce ale nie ma skwaru, lekki zefirek muska nam twarze, niebo lazurowe. Moze w 3 godziny osiagamy miejscowosc St Arnaud i jezioro Rotoiti. Wspanialy polodowcowy krajobraz. Jest tu zaledwie kilka ludzi. Spedzamy kilka godzin nad jeziorem kapiac sie i odpoczywajac. Przed nami bowiem wyzwanie w postaci gorskiego szlaku Rainbow Road. Jest to glownie szutrowa droga wiodaca 112 km dolina rzeki Wairau, nastepnie pokonujaca dzial wod na przeleczy Island Saddle (1347) a potem opadajaca do doliny rzeki Clarence. Na koniec przez Jack Pass opada do miejscowosci Hanmer Springs. Wszystko w otoczeniu dwutysiecznych szczytow (najwyzszy Una Peak - 2301). Tresc broszury w informacji turystycznej nakazywala z powaga podejsc do sprawy niczym przed wyprawa na Everest (zadnych miejscowosci, brak zasiegu w lacznosci, trudny teren, mozliwosc odciecia przy przyborze wod w rzekach etc.). Zaopatrzenie w ostanim sklepie na 2 dni w zywnosc pierwsza noc spedzamy nieopodal pastwiska dla owiec u wylotu doliny Wairau.
Ranek tym razem byl mglisty a nawet mokry. Wszystko jednak po moze 2 godzinach wraca do normy. Mgly opadaja przysparzajac tylko kolorytu budzacego sie dnia. Szlak przypomina nam amerykanski Great Divide. Przejezdzamy kolejne strumienie w brud, pokonujemy ostre podjazdy prowadzac czasem rowery. Nawierzchania szutrowa, czasem kamienista, czasem drobny zwir. Najgorsze sa poprzeczne rowki, ktore strasznie utrudniaja jazde. W dole rwaca Wairau. Podazamy na poludnie szeroka dolina otoczona to strzelistymi szczytami, to piarzystymi zboczami lub po skalistych platformach. Wiele roznych mostkow i przepraw przez boczne strumienie. Szlak jest niesamowicie atrakcyjny. Troche krajobraz szpeci linia wysokiego napiecia dzieki ktorej ta droga powstala ale i tak jest fajnie. Sporadycznie przejdzie jakis jeep lub cross (droga dostepna jest tylko 4 miesiace w roku, poniewaz szlak przebiega przez teren prywatny offroadowcy musza zaplacic za przejazd 25 $ a rowerzysci 2 $, wszyscy musza sie wpisac do specjalnego zeszytu podajac przyblizonu czas przejazdu). To jak dotad najpiekniejszy szlak jaki przemierzamy na Nowej Zelandii. Pod koniec dnia wznosimy sie dosc stromo na Island Saddle. Krajobraz staje sie dosc surowy, wiatr wznosi tumany kurzu wiec my i nasze rowery sa ze tak powiem troche przykurzone. Z przeleczy (1347) droga opada poczatkowo dosc mocno w dol. To dolina Clarence. Tylko trawy, brak drzew. Przwaza kolor brazu, zolci i tylko wiszacy nad tym wszystkim lazur nieba wspaniale przydaje kontrastu tej cudownej krainie. Na biwak dojezdzamy do malowniczego jeziora Tennyson (1200). Tu spotykamy biwakujace strarsze malzenstwo. Samo jezioro jest przepieknie polozone u zbiegu dwuch poteznych dolin. Jest tuz wspaniale miejsce biwakowe.
W nocy przymrozek, Rano jezioro paruje a wschodzace slonce szybko roztapia biala powloke szronu pokrywajacego wszystko wkolo lacznie z naszym namiotem. Jak tylko robi sie cieplej ruszamy w droge. Po przejechaniu zaledwie 200 m Damian lapie gume. Szybko jednak ruszamy dalej po wymianie detki. Wiecej zjezdzamy jak podjezdzamy. Przez doline przetaczaja sie masy powietrza czasem utrudniajac jazde. Na wielkim zakolu doliny szlak odbija w gore na przelecz Jack. Wjazd do gory nie przysporzyl trudnosci. Natomiast bardzo ciekawy okazal sie zjazd. Hanmer Springs lezy bowiem w glebokiej dolinie. Musimy na krotkim odcinku wytracic szybkosc co sprawia ze niektore odcinki zjazdu z tak obciazonymi rowerami sa mocne. Krzyskowi peka sprezynka w hamulcu tarczowym ale moze zjezdzac. W kazdym razie opinia jedna: dobrze ze nie musimy tu podjezdzac. W koncu osiagamy asfalt i meldujemy sie w Hanmer Springs. To wspaniala oaza zieleni, wspanialy klimat nie tylko w sensie meteorologicznym. Z jedzeniem bylismy na styk wiec teraz mozemy uzupelnic braki. Na noc zatrzymujemy sie na poludnie od tego miasteczka na konskiej farmie. Margarete i Ewa (mloda Czeszka, ktora u niej pracowala) podejmuja nas kolacja. Wazniejsze jest jednak to ze mozemy wziac cieply prysznic, wyprac skurzone ubrania i umyc dobrze nasze rowery.
Teraz spokojnie zmierzamy w strone Christchurch skad wkrotce mamy przelot na nastepny kontynent.

























 
Dalej Hong Kong i China >> Hong Kong i China


.

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen